---
W Brazylii trwa szczyt klimatyczny COP30. Jamajka przyszła z rachunkiem na 10 miliardów dolarów. Tyle kosztował huragan Melissa, który uderzył w wyspę w październiku. Jamajczycy przez lata budowali fundusz awaryjny na takie sytuacje. Starczyło na pokrycie zaledwie 5 procent strat – 500 milionów dolarów.
Jamajski urzędnik mówi wprost – nie przyszliśmy jako żebracy, ale jako ofiary działań innych. Jamajka praktycznie nie emituje gazów cieplarnianych, a płaci za skutki globalnego ocieplenia. Melissa była o 30 procent silniejsza przez zmiany klimatu. Uszkodzonych zostało 200 tysięcy budynków, zniszczona jest turystyka i rolnictwo. Straty większe niż te po pandemii COVID-19.
Jamajka chce grantów i preferencyjnych kredytów, nie komercyjnych pożyczek, które pogłębią dług publiczny. ONZ szacuje, że kraje rozwijające się potrzebują minimum 300 miliardów dolarów rocznie do 2035 roku na przygotowanie się do ekstremalnych zjawisk pogodowych. Jamajka przez trzydzieści lat poprawiała swoją sytuację finansową. Jeden sztorm wystarczył, żeby ten postęp zniszczyć.
-
Komisja Europejska zatwierdziła niemiecką rekompensatę za wyjście z węgla. Firma energetyczna LEAG dostanie ponad 1,5 miliarda euro za zamknięcie elektrowni do 2038 roku. To część planu, żeby Niemcy osiągnęły neutralność klimatyczną do 2045 roku. Rząd w Berlinie uzgodnił tę kwotę z LEAG jeszcze w 2020 roku, ale musiał czekać na zgodę Brukseli.
Komisja obawiała się, że taka pomoc publiczna zakłóci konkurencję na wspólnym rynku. Badała sprawę przez lata. W końcu uznała, że pieniądze są uzasadnione. Mają pokryć koszty wcześniejszego zamknięcia elektrowni, wsparcie dla pracowników zmieniających zawody i utracone zyski. Sprawa była delikatna, bo dotyczyła regionu Łużyc – tam zamykanie kopalni odkrywkowych budziło obawy o społeczne skutki.
Niemcy planowały zlikwidować te kopalnie i przekształcić tereny. Region zależny od górnictwa węgla czeka trudna transformacja. Teraz mają zielone światło z Brukseli, żeby zacząć proces i wypłacić rekompensaty. To jeden z większych projektów odchodzenia od węgla w Europie.
-
Chińska państwowa firma PowerChina stawia na Afrykę. Jej szef mówi, że Afryka to drugi dom firmy i chce być obecna na prawie każdym tamtejszym rynku w ciągu pięciu lat. Chińskie kredyty dla Afryki spadły z 28 miliardów dolarów rocznie w 2016 roku, bo Pekin zaczął uważać na ryzyko zadłużenia. Ale państwowe firmy jak PowerChina dalej rozwijają się tam agresywnie.
Afryka odpowiada za 30 procent zagranicznych przychodów PowerChina. Do 2030 roku ma to być 40-45 procent. Różnica względem przeszłości – teraz stawiają na odnawialne źródła energii, nie na węgiel. W Republice Południowej Afryki firma realizuje projekty za 3,5 miliarda dolarów – farmy słoneczne, elektrownie fotowoltaiczne. Wcześniej zbudowali farmę wiatrową Adama w Etiopii.
PowerChina mówi, że to model pilotażowy nie tylko dla Afryki, ale dla wszystkich ponad 100 rynków zagranicznych firmy.
-
Burze słoneczne rozświetliły niebo zorzami polarnymi w zaskakujących miejscach. Zorze widać było na Węgrzech, w Wielkiej Brytanii, a w Stanach aż po Kansas, Kolorado i Teksas. Słońce wyrzuciło kilka wybuchów energii zwanych wyrzutami koronalnymi. Dwa dotarły do Ziemi, a trzeci – prawdopodobnie najsilniejszy – był sobie w drodze.
Narodowa Agencja Oceanu i Atmosfery potwierdziła, że burze osiągnęły poziom "severe". NOAA mówił o zakłóceniach GPS i sieci energetycznej. NASA przełożyła start rakiety Blue Origin, która miała wynieść sondy marsjańskie – warunki kosmiczne były zbyt niebezpieczne. Słońce jest teraz w maksimum swojego 11-letniego cyklu aktywności, więc takie zjawiska będą się powtarzać do końca roku.
Burze słoneczne to nie tylko kolorowe niebo. Mogą zakłócić systemy nawigacyjne, kontrolę lotów, satelity i sieci energetyczne. W 1859 roku burza słoneczna wywołała zorze aż na Hawajach i podpaliła linie telegraficzne. W 1972 burza prawdopodobnie zdetonowała amerykańskie miny morskie u wybrzeży Wietnamu. Eksperci nie potrafią przewidzieć burz słonecznych miesiące wcześniej, ale alarmują w ostatnich dniach przed uderzeniem.
-
Sztuczna inteligencja to główny temat tegorocznego szczytu klimatycznego COP30 w Brazylii. Firmy technologiczne i niektóre kraje chwalą AI jako narzędzie do walki ze zmianami klimatu. Mówią, że może optymalizować sieci energetyczne, pomagać rolnikom przewidywać pogodę, śledzić migracje gatunków w oceanach i projektować infrastrukturę odporną na ekstremalne zjawiska. Google i Nvidia przekonują, że AI to "najlepsze narzędzie, jakie mamy".
Ale organizacje klimatyczne biją na alarm. AI potrzebuje ogromnych ilości prądu i wody do zasilania centrów danych. Agencja Energetyczna szacuje, że centra danych zużywają już 1,5 procent światowej energii elektrycznej, a ich zapotrzebowanie rośnie o 12 procent rocznie – cztery razy szybciej niż ogólne zużycie prądu. Szczególnie dotyczy to Stanów Zjednoczonych, historycznie największego truciciela atmosfery.
Na COP30 odbyło się przynajmniej 24 sesje związane z AI w pierwszym tygodniu. Pokazywano aplikacje do dzielenia się energią między miasta, przewidywania przestępstw w lasach czy monitorowania niedoborów wody w Laosie. Przedstawiciel Komisji Europejskiej mówi, że AI to "miecz obosieczny" – ogromne możliwości, ale i etyczne i środowiskowe zagrożenia. Grupy ekologiczne na szczycie domagają się regulacji – obowiązkowych testów interesu publicznego dla nowych centrów danych i stuprocentowej energii odnawialnej na miejscu.
-